Konsekwentna osobliwość tej produkcji przywraca mi wiarę w podupadłą markę i niesie nową nadzieję, że zapowiedziany na przyszły rok trzeci sezon także nie zawiedzie wysokich oczekiwań.
Grudzień 2019, odsłona pierwsza: na ekrany kin wchodzą "Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie" wieńczące najnowszą trylogię kultowej sagi. Film przyprawia o zażenowanie i zarabia zdecydowanie poniżej oczekiwań. Narracyjnie jest typową ofiarą współczesnej sequelozy, efektem wykalkulowanego i cynicznego polegania na nostalgii. W moich oczach tyleż przewidywalne, co absurdalne zwroty akcji oraz mielizny pędzącej na złamanie karku fabuły "Skywalkera" odbierają prestiż gwiezdnowojennej marce, która potknięcie zaliczyła także w 2018 roku miałkim "Hanem Solo".
Grudzień 2019, odsłona druga: na platformie streamingowej Disney+, dostępnej wówczas niemal wyłącznie w USA, pojawiają się finałowe odcinki pierwszego sezonu "The Mandalorian" inicjującego seriale aktorskie osadzone "dawno, dawno temu w odległej galaktyce". Trudno o produkcję bardziej kontrastującą z IX epizodem sagi. Twórca, Jon Favreau, serwuje nam wszak kosmiczny western o zaskakująco prostej historii, w którym eksplorujemy stworzone przez George'a Lucasa uniwersum w naprawdę niespiesznym tempie. Dość wyraźna odrębność fabularna każdego odcinka, przywodząca na myśl klasyczne seriale przygodowe z potworem lub questem tygodnia, jeszcze bardziej dystansuje tę disnejowską produkcję od kinowych blockbusterów. I choć niekiedy "The Mandalorian" zdaje się aż za bardzo oddalać od głównego wątku, odwlekając finałową konfrontację, to i tak wolałem ponudzić się chwilami na serialu Favreau lub nie przejąć się epizodycznymi postaciami, niż oglądać kolejną upakowaną w 140 minut, pozbawioną Mocy papkę.
Tytułowy mandalorianin to samotny i powściągliwy zamaskowany łowca głów, którego rys czerpie garściami z granych przez Clinta Eastwooda, bezimiennych postaci z westernów Sergio Leone. Rutyniarskie życie głównego bohatera zmienia się jednak, gdy jednym z celów do likwidacji okazuje się dziecko, przedstawiciel tej samej rasy, co być możne najbardziej ikoniczna postać uniwersum, Mistrz Yoda. "The Mandalorian", obok rozmaitych przygód poszukiwacza nagród, błyskawicznie wprowadza więc świeże wątki niespodziewanego rodzicielstwa, konieczności sięgnięcia po dawno zardzewiały rezerwuar emocji i uczuć, a także dylematu moralnego, przed którym staje protagonista, Mando. Ocalenie dziecka i niewykonanie zlecenia mogą bowiem oznaczać dla niego zawodową marginalizację oraz stanie się celem innych łowców.
Fairview Entertainment
Walt Disney Studios
Lucasfilm
Twórcy serialu wprawdzie osadzają akcję w dobrze znanym fanom "Gwiezdnych wojen" środowisku, ostatnio aż nazbyt eksploatowanym, jednakże dość subtelnie operują nostalgiczną amunicją. Wydarzenia przedstawione w "The Mandalorian" rozgrywają się pięć lat po finale "Powrotu Jedi" – niedługo po upadku Imperium, a przed powstaniem Najwyższego Porządku – ale raczej stronią od gwiezdnowojennej historii przez duże H, skupiając się głównie na jej rubieżach. Również postacie, za którymi podążamy, nie są młodszymi lub starszymi wersjami znanych person z tego uniwersum. I choć gościnnie pojawiają się też starzy przyjaciele, ciężar opowieści spoczywa na relacji Mando i początkowo bezimiennego Dziecka. Nostalgiczny ładunek bazuje więc przede wszystkim na motywach wizualnych – tajemnicza istota przypomina nam dziecięcą inkarnację arcymistrza Jedi (zachwyceni fani błyskawicznie ochrzcili uroczego brzdąca Baby Yodą), a fach protagonisty i jego mandaloriańska zbroja uruchamiają skojarzenia z Bobą Fettem. Dostajemy więc nową historię i nowe postacie w znajomym świecie, chociaż formuła serialu proponuje zupełnie inny tryb i tempo jego odkrywania. Zazwyczaj owa peryferyjność jest ożywcza i fascynująca, czasami jednak potrafi nieco znużyć, co w moim wypadku chroniło przed binge watchingiem.
Disney Enterprises, Inc.
Jedną z największych zalet produkcji Disney+ pozostaje jednak kunszt wykonania. Serial pełen jest efektów wizualnych z generowanymi cyfrowo sceneriami, które bezszwowo łączą się z efektami praktycznymi (Baby Yoda to w głównej mierze animatroniczna lalka) i innymi tradycyjnie filmowanymi elementami, jak aktorzy czy rekwizyty. Niemała w tym zasługa nowatorskiej technologii wykorzystanej przez zespół Jona Favreau (skądinąd reżysera imponujących wizualnie wersji live action "Księgi dżungli" i "Króla Lwa"). W "The Mandalorian" bowiem po raz pierwszy wykorzystano na tak dużą skalę monstrualny, sferyczny ekran ledowy, na którym (w przeciwieństwie do green screenu) wyświetla się pożądane scenerie. W czasie rzeczywistym można je modyfikować, manipulować ich oświetleniem czy ostrością. Na takim plastycznym tle filmuje się aktorów i niezbędną scenografię, co ostatecznie znacznie skraca proces postprodukcji i tworzy jednorodną całość – doskonałą iluzję. Już dawno nie czułem tak namacalnej materialności niematerialnego. Gwiezdnowojenny serial wyznacza więc nowy standard efektów wizualnych, a jednocześnie składa hołd estetyce, jaką znamy z pierwszej trylogii George'a Lucasa.
W 2020 roku pojawił się drugi sezon "The Mandalorian", który tylko podniósł poprzeczkę – jest dynamiczniejszy, wiodący wątek się zagęszcza, a jednocześnie serial pozostaje wierny poetyce ustanowionej w pierwszych ośmiu odcinkach; jego krnąbrność jest wciąż imponująca, nadal też nie znajdziemy tam wyraźnych śladów nieznośnej bylejakości czy szaleńczego odhaczania twistów. Konsekwentna osobliwość tej produkcji (podobne odczucia miałem zresztą wobec marvelowskiego "WandaVision", innego serialu Disney+ dystansującego się stylistycznie od macierzystego uniwersum) przywraca mi wiarę w podupadłą markę i niesie nową nadzieję, że zapowiedziany na przyszły rok trzeci sezon także nie zawiedzie wysokich oczekiwań.